sobota, 30 stycznia 2016

(nie)bezpieczne zabezpieczenia

Do napisania tego posta sprowokowała mnie kolejna dysuksja na grupie miłośników Tatr. Mianowicie: czy na Orlej Perci, jest sens używania dodatkowej asekuracji w postaci lonży, czy też nie.
Czym jest lonża? To rodzaj zabezpieczenia/autoasekuracji składający się uprzęży, specjalnego absorbera oraz dwóch karabinków. Została wymyślona w celu ochrony przed odpadnięciem z Via Ferraty - trudnych turystycznie szlaków w Alpach. Zamontowany w niej absorber, ma za zadanie wyhamować bezpiecznie (co wcale nie znaczy łagodnie) delikwenta bez powodowania obrażeń ciała (pomijamy uderzenie o skałę).

Przykładowa lonża - absorber(główny) znajduje się w czarnym pokrowcu, dodatkową amortyzację zapewniają ramiona łączące karabinki z absorberem. W razie wypadku szew tworzący "fałdki" jest rozrywany rozpraszając część energii zahamowania.

W Tatrach, zarówno Polskich jak i Słowackich, nie ma szlaków przystosowanych do używania lonży. Owszem, na upartego można wpiąć się do łańcucha, ale luźny łańcuch, to nie to samo co sztywna, stalowa lina (która normalnie jest używana jako punkt wpięcia).
A dlaczego akurat na Orlej Perci? Cóż, ten szlak jest najtrudniejszy w Tatrach i pochłonął już sporo istnień śmiałków, którzy chcieli go zdobyć. Duże wysokości, silne ekspozycje i atrakcje w postaci pionowych drabinek oraz zejść z łańcuchami, powodują, że trzeba mieć naprawdę doświadczenie, aby móc tym szlakiem bezpiecznie się poruszać. Tu właśnie zaczyna się problem, bo na Orlą chce wiele osób, które nie ma prawie żadnego doświadczenia górskiego... Jak dodamy do siebie trudny szlak + brak doświadczenia otrzymujemy dość wybuchową mieszankę.
Czy lonża zapewnia zatem na takich szlakach bezpieczeństwo? Moim zdaniem złudne. Wpięcie się do luźnego łańcucha powoduje, że od odpadnięcia/utraty równowagi do zadziałania absorbera może upłynąć relatywnie sporo czasu. Wystarczająco by np. zepchnąć w przepaść osobę lub osoby będącą bezpośrednio za nami...
Nie wspominając o takim szczególe, że będzie to również relatywnie sporo czasu aby uderzyć twarzą, łokciem lub kolanem o ostre skały i rozwalić je sobie...
Nie mówiąc o tym, że jeśli postulat "zaferratowania" Orlej przejdzie, to zaraz pojawią się podobne w stosunku do innych popularnych tras, np. na Rysy, Świnicę, Zawrat, Mięguszowiecką pod Chłopkiem itd. Znając polski talent do absurdów, ktoś pewnie wyskoczyłby z postulatem utworzenia ferraty także na Giewont... bo przecież tam też dochodzi do wielu wypadków (co jest prawdą, nie mniej jednak za lwią część z nich odpowiada znów: brak doświadczenia górskiego, tyle że tym razem taki elementarny...).
Ogólnie problem "lonżowników" to IMO część szerszego problemu tzw. "obrazkowego społeczeństwa", które dowiaduje się rzeczy z internetu czy telewizji i myśli, że już samo to jej coś daje - nic nie daje... Nie da się odtworzyć presji ekspozycji na stromym szlaku patrząc jedynie w ekran komputera czy telewizora...

niedziela, 28 sierpnia 2011

Pierwszy lot...

Od jakiegoś czasu zacząłem się interesować lotnictwem... Skąd mi się to wzięło? Myślę, że to historia na osobnego posta... Natomiast odkąd, tak bardziej zbliżyłem się do tej dziedziny coraz bardziej narastało we mnie pragnienie aby móc polecieć... Jako, że nie wybierałem się nigdzie w podróż, to samoloty rejsowe raczej odpadały, pozostawały Aerokluby lub inne szkoły, które oferowały "lot zapoznawczy"... Pierwsza okazja, jaka się nadarzyła, to pewien znajomy, który już wcześniej oferował mi lot szybowcem - szybko więc napisałem maila do niego, jasno wykładając co i jak. No i owszem, lot był jak najbardziej możliwy, nawet całkiem fajny - godzina holu za samolotem... ALE... całość kosztowała 4 stówki (słownie cztery stówki)... za dużo, zdecydowanie za dużo...Odpisałem mu, że sorry, ale nie mam takiej kasy na teraz i zapytałem się - dlaczego w aeroklubach są loty zapoznawcze za ok 120 zeta (choć to też sporo, to i tak byłbym skłonny jakoś się wyżyłować na taki lot ;). Uświadomił mnie, że takie loty, owszem są... tyle, że trwają 15 min. i że wg. niego to za krótko jak na "pierwszy raz"... 
- Może i krótko, ale na więcej nie mam kasy, póki co... - pomyślałem sobie. 
Gdy wydawało się, że "pierwszy lot" trafi na półkę z napisem "zrealizować w bliżej nieokreślonej przyszłości", na forum lotniczym trafiłem na notkę informującą, że Aeroklub Krakowski, na lotnisku w Pobiedniku, organizuje "dni otwarte", w trakcie których będzie można m.in. wykonać "lot widokowy".
 - Super! - pomyślałem - to jest szansa dla mnie - Tą myślą żyłem aż do dnia pokazów. Kiedy w końcu nadszedł, zaczęła się wkradać niepewność i zawód - za oknem deszcz, mgły... jak na pokazy lotnicze, to pogoda raczej niezbyt zachęcająca.... Jednak około południa, wszystko ładnie się wypogodziło. Słoneczko przegoniło większość chmur i pogoda zdecydowanie była na "tak". W takim układzie szybko spakowałem się i wsiadłem w autobus.
Już, gdy dojeżdżałem do lotniska, zobaczyłem Antka (Antonowa AN2) i Wilgę jak zataczają na niebie duże kręgi.
- Oho, impreza trwa w najlepsze! Jednak latają!
Po dotarciu na miejsce, zapytałem pierwszego lepszego człowieka z obsługi "Gdzie tu można się na lot widokowy zapisać"? Po otrzymaniu informacji gdzie i jak podszedłem do stanowisk, a tam? Porażka... W swojej naiwności myślałem, że lot szybowcem, skoro nie ma silnika, to i powinien być tańszy... Niestety srogo się zawiodłem. Lot Cessną, Gawronem czy Wilgą, to koszt min. 120- 150... Dużo, nie dużo... ja akurat miałem "na pokładzie" jakieś 8 dych, więc dla mnie poza zasięgiem... (z resztą nawet jakbym miał przy sobie te 150 zeta... to tak jakoś głupio byłoby to wydać na 15 minut lotu... za taką kasę, to ja mogę polecieć do Malmo w Szwecji, WizzAirem tam i z powrotem, a nie zrobić biedne kółeczko nad lotniskiem...)  Moja nadzieja - szybowce - 120... czyli też nie...choć, tu byłem naprawdę zaskoczony - czemu takie drogie są szybowce?! Podszedłem do stanowiska AN2 - 4 dychy... hmmm, cena spoko, ale Antek? Eeee... Ja szybowcem chciałem...  Może jednak? W końcu jednak stanąłem w kolejce i ostatecznie kupiłem bilet na lot...Kiedy tak stałem tam, w oczekiwaniu na swoją kolej, obserwowałem tych co latali przede mną, a także Antki (były dwa), które miały mnie zabrać, a właściwie jeden z nich, na lot...
Tak "z boku" nie wyglądało to za fajnie... Samoloty wyglądały na "pełnoletnie", miejscami jakieś odpryski farby... niesamowicie głośne, za każdym razem gdy rozpoczynały kołowanie na pas, wzbijały tumany kurzu... Zacząłem wkręcać się w jakieś paranojki, że będzie awaria silnika, że się rozbijemy, że będzie trzęsło jak cholera, i nne takie... Z tych czarnych myśli wyrwał mnie głos kierownika lotów, który przez megafon wyczytywał nr biletów na następny "rejs", m.in. mój. Przeszedłem za taśmę, serce waliło mi jak młot, bałem się... chciałem tylko, żeby móc lecieć takim niebieskim Antkiem, który sprawiał "wrażenie" bycia w lepszym stanie technicznym, niż druga maszyna... 
Obydwie maszyny pojawiły się na horyzoncie... pierwsza w "szyku", to była akurat ta "zła", a za nią "mój" Antuś... Jako, że równolegle z nami oczekiwała jeszcze jedna grupa, do końca nie było wiadomo, kto, gdzie wsiądzie... W między czasie wysłałem sms-a z informacją do domu, że wsiadam do samolotu i żeby się za mnie modlili...(bynajmniej nie dla żartu ;) naprawdę mocno się bałem). Gdy obie maszyny były gotowe do wymiany "wsadu", dostałem sms-a zwrotnego od siostry "Udanego lotu, jak i kosmicznego!" :) Na Maryś zawsze można liczyć w takich sytuacjach! :) W międzyczasie grupa przed nami wsiadła do "złego" Antka, więc, przynajmniej w tym aspekcie się uspokoiłem - polecę tym, którym chciałem! :)
Nadeszła w końcu chwila wejścia na pokład, czuję jak adrenalina buzuje mi w żyłach, zamiast strachu, czuję taki przyjemny dreszczyk... Wdrapuję się do kabiny, a tam mała zwałka - myślałem, że przynajmniej jakieś prymitywne fotele będą... a skąd! Normalne, spartańskie "krzesełka" ustawione tyłem do okien... 
- Hmm... no nieźle, ciekawe czy chociaż pasy są? - pomyślałem lekko przerażony tym widokiem
Jak się okazało pasy były, stare, parciane, ale były. Zająłem miejsce zaraz u wejścia do kabiny pilotów (miałem doskonały widok na to co robią!) zapiąłem pas i zacisnąłem go ciasno...  Generalnie, zarówno w samochodach, czy, w jakich kolwiek pojazdach lubię zapinać pasy, bo wtedy czuję się "pewniej". W głowie kołatały się myśli: "A może tak wysiąść?"... Ale chyba było już za późno... kierownik lotów odebrał od nas kupony z biletów z naszymi danymi - nam zostawiając tylko odcinki z nr... 
- Pewnie, żeby można było łatwo zidentyfikować zwłoki - pomyślałem, próbując się pocieszyć... (niezłe miałem rozkminy, co? ;) )
pełny ciąg! startujemy!
Kierownik wraz z kuponami wysiadł z samolotu, a zaraz za nim zamknęły się drzwi... Nie ma już odwrotu! Ruszamy!...
Widziałem jak piloci przestawili manetkę przepustnicy do przodu i zmienili skok śmigła. Samolot zamruczał i kiwając się lekko potoczył się w kierunku pasa startowego. Potem działo się już wszystko bardzo szybko:
Nawrotka, pełny gaz - nabieramy prędkości. Tu pierwsze zaskoczenie - samolot jedzie po trawiastym pasie praktycznie bez wstrząsów! Jak to? Za chwilę radosne okrzyki pasażerów - Lecimy! Lecimy! 
pierwsze chwile w powietrzu. w tle hangar lotniska pobiednik
- Co? Jak to lecimy?! Kiedy? - obejrzałem się za siebie i przez okno zdumiony zobaczyłem, że rzeczywiście, byliśmy już dobre 40-50 m nad ziemią i dość szybko nabieraliśmy wysokości.
- O Yeah! - powiedziałem głośno - Nareszcie! LECĘ! :) Zajebiście!
Po chwili poczułem jak cały samolot się przechyla w prawo - pierwszy zakręt. W tym samym momencie zobaczyłem przez przeciwległe okno, jak końcówka skrzydła przecina chmury... 
- O jaaa, ale bajka! - rozpłynąłem się! Móc podziwiać taki widok to coś cudownego!
Chwilę później była trochę mniej przyjemna chwila, bo piloci postanowili nam zafundować na chwilę nieważkość (oczywiście nie raczyli nas o tym poinformować). Lecimy sobie normalnie, a w pewnym momencie czuję, jak robię się jakoś podejrzanie lekki, a siedzenie zaczyna odpływać mi spod tyłka
- Co jest?! - pomyślałem sobie. Pasy utrzymały mnie na miejscu. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to zamierzone działanie - w górę i w dół, w górę i w dół, w górę i w dół... Przyznam się szczerze, że trochę mnie wtedy zaczęło mdlić. 
- Panowie, jeszcze trochę a puszczę pawia, dajcie sobie siana...- pomyślałem sobie - a ci znowu, po chwili - góra dół, góra dół... - ja pier...
próbka widoków z lotu

Zebrałem się w sobie, bo z drugiej strony to wstyd było panikować przed ludźmi (przynajmniej nikt na oko nie wykazywał objaw paniki)... Potem skupiłem się na świecie pod nami, takim malutkim, spokojnym... Od czasu do czasu pojawiała się myśl - jesteś 300 m nad ziemią, co będzie jak samolot spadnie? - jednak nie pozwalałem jej zbyt długo mnie rozpraszać i ponownie skupiałem się na widoku.
Kiedy wreszcie znaleźliśmy się na podejściu, wymęczony takimi "pagórkami" w locie, zacząłem nakręcać się, że przyziemienie może być dość twarde. Widzę w naprzeciwległym oknie, jak ziemia jest coraz bliżej i bliżej, i jeszcze bliżej... Podświadomie chwyciłem się mocno krzesełka, wyprostowałem się i przygotowałem na wstrząs - a tu? Antoś zaskoczył mnie kolejny raz - zamiast oczekiwanego "wstrząsu" usłyszałem tylko lekkie syknięcie amortyzatorów i już. Toczyliśmy się po pasie. 



to właśnie ten "Antek" (AN-2) zabrał mnie w pierwszy lot.

Wreszcie zatrzymaliśmy się, drzwi się otworzyły i zaczęliśmy wysiadać. Mimo dosyć krótkiego czasu w powietrzu (lot trwał raptem ok. 10-15 min.) to było coś niesamowitego. Kiedy stanąłem na ziemi adrenalina buzowała mi w żyłach i byłem w stanie euforii. Zrobiłem fotkę pamiątkową "mojej" maszynie i poszedłem ochłonąć zwiedzając i podziwiając inne samoloty (których tego dnia było tam naprawdę sporo).
Ktoś, kto latał samolotami rejsowymi (i taki miał swój lotniczy "debiut") może czytać, tą historię z ironicznym uśmieszkiem - w pełni rozumiem, ten samolot to taka "awangarda". Niby wszystko sprawne, ale np. sam widziałem jak jeden z paneli wskaźków w kabinie pilotów, był poluzowany i chwiał się w "rytm" naszego lotu... Ot, taki klimat ;)

wtorek, 5 października 2010

"timetable" of life

Tytuł tego posta jest wynikiem dostrzeżenia prawdziwości słów Koheleta "Każda rzecz ma swój czas" Koh 3,1.
Bezpośrednim impulsem do takich przemyśleń było rozpoczęcie studiowania II kierunku studiów. Niestety, zamiast tak, jak w większości przypadków - studiowania prawie równolegle z pierwszym, u mnie jest tak, że jestem na końcówce I i zaczynam II...
Z jednej strony fajnie, bo kierunek, który wybrałem, już od pewnego czasu "chodził za mną", tylko jakoś "nie było okazji", żeby go rozpocząć... aż do teraz... I jest we mnie radość i wdzięczność, bo także mogłem zobaczyć jak wielkim darem jest móc studiować - (szkoda, że trzeba było trochę do tego dojrzeć...)
Nie mniej, jest takie uczucie, że mimo wszystko ten okres, w którym studia (czyt. nauka na "pełny etat") stanowiły trzon mojego życia już minął, że teraz trzeba iść dalej, że trzeba iść do przodu... Tu też przypominają mi się słowa o. Piotra Rostworowskiego EC, że w życiu musi być pewna dynamika, że nie można się zatrzymywać w miejscu, że trzeba iść cały czas naprzód...

niedziela, 5 września 2010

Inspiracje

Są takie zdjęcia, które, moim zdaniem mają w sobie (zamierzony lub nie) przekaz. Np. jak poniższa, która wg. mnie zachęca do pójścia pod prąd... 

fot. Wojtek Ulman OFM Conv

Mamy tu widoczny duży kontrast: z jednej strony elegancja typowego męskiego stroju (a przynajmniej jego fragmentu ;), a z drugiej, zwykły szary habit (z fragmentem stuły) zlewający się z ziemią i sandały... z jednej strony dobra doczesne, z drugiej ubóstwo... 

środa, 1 września 2010

71 rocznica Apokalipsy...

71 lat temu Niemcy hitlerowskie napadły na Polskę... bez ostrzeżenia...

Nie wnikając dokładnie w szczegóły historyczne, próbowałem wyobrazić sobie, co musieli czuć ci ludzie, którzy byli świadkami tego, co się dzieje.

Dopiero co kończyły się wakacje, dzieci miały iść do szkoły, dorośli kończyli urlopy... Sielanka... W tle co prawda dość wyraźnie wisiała groźba ew. wojny, ale większość obywateli miała nadzieję, że nikt nie jest na tyle szalony, by po 20 latach od poprzedniego konfliktu, wszczynać nowy...
Niestety...
Najpierw poranne gazety donoszą o ataku na Westerplatte, zbombardowaniu Wielunia i wkroczeniu wojsk Niemieckich do Polski praktycznie na całej długości granicy... tego samego dnia pierwsze bomby spadły także na Częstochowę, Kraków, Tczew i Górny Śląsk...
Ci, którzy jeszcze dzień wcześniej, pisali w gazetach, że "Hitler nie zaryzykuje wojny",zderzyli się z twardą rzeczywistością...
już 3 września, zajęte były Śląsk, część Wielkopolski i Kujawy...
Co prawda, tego samego dnia Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Niemcom ALE... poza przekroczeniem granicy, i zajęciem Saary... właściwie nie zrobiły nic...

W tym czasie wojska niemieckie posuwały się naprzód... a do ludności cywilnej, oprócz wiadomości z frontu, docierały także budzące grozę pogłoski o niebywałym okrucieństwie niemieckiej armii wobec cywilów...

Polska arma broniła się zaciekle, ale wobec przewagi liczebnej i nie do końca skoordynowanych działań dowódców, nie była w stanie zatrzymać ataku....

17.09 - atak Sowietów przesądził sprawę...

Poniższy film ilustruje to w dość sugestywny sposób...


To musiało być straszne doświadczenie - sielanka, w ciągu niespełna kilkunastu godzin zamieniła się w piekło...

Naloty bombowe powodowały, że nawet ci, którzy byli pozornie daleko od linii frontu, nie mogli się czuć bezpiecznie...

Dodatkowo, doszło jeszcze poczucie zupełnego opuszczenia po, niemrawej reakcji Francji i Niemiec i zdradzieckim ataku Rosjan...

Co było dalej wiemy: masowe mordy ludności cywilnej, obozy zagłady, "przemysłowa" eksterminacja narodów... jednym słowem Apokalipsa

Dziś wielu historyków jest zdania, że przecież można było temu zapobiec..., że gdyby Anglia i Francja zareagowały... gdyby zareagowano na aneksję Austrii... gdyby...
Tyle, że obecnie też mamy wielu takich "Hitlerów" i wciąż nikt nie reaguje... Obecnie też planuje i przeprowadza się agresje, w imię osiągnięcia czysto gospodarczych celów, często po płaszczykiem szumnych haseł... i także nikt, bądź niewiele osób chce reagować...
Powered By Blogger